Historia Niko jest nieco mistyczna. Bezpański labrador sam wybrał sobie swojego wybawcę. Instynktownie wyczuł kto go przygarnie i uratuje mu życie. To była więź od pierwszego wejrzenia. Błąkający się pies przykuł uwagę obecnego opiekuna, bo przypominał mu ukochanego pupila, który kilka lat temu odszedł już do wieczności. To też był czarny labrador, który spędził z nami 12 lat, wspomina pan Tomasz Mach z Radomia.
Tę pustkę po nim wypełnił teraz Niko?
Rozstanie z ukochanym czworonogiem jest zawsze bardzo bolesne. Każdy to wie, kto tego doświadczył. Po stracie naszego labradora przed trzema laty nie chcieliśmy już z żoną żadnego pieska. Nie byliśmy na to gotowi emocjonalnie, ale los chciał inaczej. Postawił na naszej drodze Niko. Nie ma w tym przesady, bo dosłownie tak było.
Znalazł go pan na ulicy?
To on mnie znalazł. Usiłowałem skontaktować się telefonicznie z moim kolegą, który mieszka na obrzeżach Radomia. Nie odbierał telefonu więc postanowiłem do niego pojechać. Kiedy przejeżdżałem obok niewielkiego hotelu w tej miejscowości, ujrzałem dziwnie zachowującego się psa. Miałem wrażenie, że czegoś szuka. Kręcił się nerwowo w kółko. Przez chwilę obserwowałem go przez szybę samochodu. Potem ruszyłem w dalszą drogę. Kolega mieszka jakieś 800 m od tego hotelu. Po kilku minutach, kiedy staliśmy przed bramą podbiegł do mnie Niko. Wtedy był jeszcze bezimienny. Pogłaskałem go i zapytałem kolegi, który ma swoje pieski i spaceruje z nimi po okolicy, czy zna tego labradora. Zaprzeczył. Piesek z nami trochę postał, a potem się oddalił. Chwilę później skończyliśmy rozmowę i wsiadłem do samochodu. Jechałem powolutku bo wzdłuż tej drogi biegł Niko i wąchał wszystko co napotkał po drodze. Obserwowałem z zaciekawieniem jego zachowanie. W pewnej chwili przebiegł przez ruchliwą drogę na drugą stronę i podbiegł do małżeństwa z dzieckiem. Zapytałem czy są jego właścicielami, ale zaprzeczyli. Usłyszałem od męża tej kobiety, że żona się go przestraszyła bo bardzo się boi takich psów. Pomyślałem, że ten labrador się zgubił, bo na szyi miał odciśnięty ślad po ciasnej obroży i trzeba mu przez media społecznościowe odszukać właścicieli. Otworzyłem drzwi i Niko natychmiast wskoczył do auta. I tak narodziła nasza metafizyczna więź.
Poszukiwania właścicieli psa nie dały rezultatu?
Żadnego. Dawaliśmy ogłoszenia. Małżonka, która kocha zwierzęta tak samo jak ja, zaczęła szukać w mediach społecznościowych razem ze znajomymi czy ktoś nie zgubił czarnego labradora. Dzwoniła do Związku Kynologicznego, ale to nic nie dało i nikt się jednak nie odezwał. Czule opiekowaliśmy się pieskiem od pierwszego dnia. W uchu miał tatuaż, który wskazywał, że pochodzi z gdańskiej hodowli. Kontakt z właścicielką tej hodowlą jednak nic nie wyjaśnił. Nie udało się ustalić właścicieli labradora. Zaniepokoiła nas narośl u niego na napletku i żona poszła z nim do weterynarza. Lekarz zrobił serię badań i zalecił zabieg chirurgiczny. Wziął wycinek do badania histopatologicznego, po którym zdiagnozowano u Niko nowotwór. Byliśmy wstrząśnięci i postanowiliśmy za wszelką cenę ratować mu życie.
Jakie były rokowania?
Po operacji rana się paskudziła. Konieczna była wizyta u onkologa. Dostaliśmy kontakt do jednego z najlepszych psich onkologów w Warszawie. Trudno się było do niego dostać. Na wizytę czekaliśmy chyba półtora miesiąca. W końcu nas przyjął i powiedział, że jeśli ta rana się paskudzi, to może nie wszystko zostało wycięte podczas operacji i rak może rozsiać się po całym organizmie. Zrobił USG, wszystkie badania. Niko miał już przerzuty do węzłów chłonnych, Na początek dał sterydy, one trochę pomogły, ale lekarz nas uprzedził, że po tych sterydach rak powróci. Zalecał kolejny zabieg i wycięcie prawie połowy narządów psa. Nie mogliśmy się na to absolutnie zgodzić. Stanęła na tym, żeby zastosować chemię. Trzeba było zrobić kolejne badanie krwi i od tego uzależnić podanie pierwszej dawki. Badania potwierdziły, ze możemy to zrobić. To miało być chyba 6 dawek aplikowanych co 5 tygodni. Po pierwszej dawce wykonaliśmy badania, które miały potwierdzić czy możemy mu podać drugą dawkę. Otrzymaliśmy informację z Warszawy, że nie można tego zrobić, bo jest bardzo źle z wątrobą.
To państwa przeraziło?
Bardzo. Onkolog zalecił podawanie jakiegoś leku na wątrobę w zastrzykach. Daliśmy mu te wszystkie zastrzyki. Ostatni wypadał w sobotę, a w poniedziałek zrobiliśmy mu badania. Wyszły jeszcze gorsze. Pies był coraz słabszy, wymiotował, nie chciał jeść. Tracił siły. Niko był wyczerpany chorobą, a my zdruzgotani jego stanem zdrowia. Przypomniałem sobie wtedy, że warszawska Fundacja Good Life ma preparat wspomagający leczenie chorób onkologicznych u ludzi o nazwie Selol. Badania nad tym preparatem od prawie 30 lat prowadzi prof. Piotr Suchocki z Wydziału Farmacji na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Znałem pana profesora i prezesa fundacji Tomasza Grocholskiego. Zadzwoniłem, żeby zapytać czy mogę Selol podawać choremu na nowotwór psu. Usłyszałem, że prof. Piotr Suchocki leczył przez pięć swojego chorego na raka doga Selolem i dzięki temu pies dożył sędziwego wieku. Postanowiłem jeszcze tego samego dnia przyjechać do Warszawy po preparat. Niko dostał pierwszą dawkę Selolu wieczorem po moim powrocie do domu.
Zauważyli państwo zmiany po rozpoczęciu kuracji Selolem?
Prawie natychmiast. Przez pierwszy tydzień każdego dnia dzwoniłem do prezesa fundacji z informacją o postępach w leczeniu. Niko przestał wymiotować i zaczął jeść. Robiliśmy różne sztuczki, żeby podawać mu ten preparat. Najpierw w karmie, w jedzeniu z mięsem, potem w pasztecikach drobiowych i innych przysmakach. Robiliśmy róże eksperymenty, ale jak wyczuwał w jedzeniu preparat to miewał różne kaprysy. Zanim zrobił kęs to sprawdzał czy nie ma tam dodatku, który mu smakował. Początkowo podawaliśmy mu Selol w płynie prosto do pysia, później w tabletkach. Pies z każdym tygodniem odzyskiwał siły i zdrowie. Wrócił mu apetyt, chęć do zabawy i coraz aktywniej uczestniczył w naszym życiu. Kuracja trwała 9 miesięcy. Kiedy po tym okresie zrobiliśmy po raz kolejny wszystkie badania, okazało się, że Niko jest całkowicie zdrowy. Po nowotworze nie było już śladu. Uznaliśmy to za cud.
Niko jest wdzięczny za tę państwa determinację?
Każdego dnia nam to okazuje. To jest wspaniały pies. Wyjątkowo skromny i grzeczny. Ma swoje zasady. Nigdy nie załatwi się na działce, tylko na spacerze poza domem. Jak wracamy do domu przepuszcza domowników, a dopiero potem sam wchodzi. Wszystkich kocha i radośnie wita. Zawsze czeka na mój powrót wpatrzony w drzwi. Jest taki ułożony i śliczny, że nie możemy od niego oczu oderwać. Kochamy go tak samo jak poprzedniego labradora, który przeniósł się za Tęczowy Most trzy lata temu. Niko jest jak jego sobowtór. Czuję w tym coś mistycznego. Myślę, że pomogliśmy sobie wzajemnie. My uratowaliśmy mu życie, a on pomógł nam wyleczyć się z emocji po stracie poprzedniego pieska.
Z Tomaszem Machem rozmawiał Jolanta Czudak