Stany Zjednoczone-państwo kontrastów i wolności

1751

Natalia Jabłonowska wyjechała po maturze do Stanów Zjednoczonych. Mieszkała w Seattle u amerykańskiej rodziny. Pomagała w opiece nad dwójką dzieci w wieku szkolnym.  Koronawirus skrócił jej pobyt. Wróciła w marcu tego roku w ramach akcji #LOTdoDomu.

JL: Jakie pierwsze wrażenie zrobiła na tobie Ameryka?

NJ: Wszystko jest ogromne, ale nie wszystkim byłam zachwycona. Nowy Jork nie zrobił na mnie magicznego wrażenia. Coś co mi się rzuciło w oczy od razu, to bezdomni. Na każdym kroku widzisz bezdomnych. Na każdym. Centrum piękne, filmowe. Pojedziesz trochę dalej slumsy. Ogromne. Dużo bardziej widzisz różnicę między ich stanem materialnym. Wychodzisz z lotniska Chopina w Warszawie. Jest czysto, szklane budynki, bloczki piękne, zadbana dzielnica. Wychodzisz z lotniska w Nowym Jorku pierwsze co widzisz to slumsy. A i  kolejna różnica. Tam nie ma bloków mieszkalnych. Raczej domy. Bardzo dużo, dużych domów (śmiech).

JL: Mieszkałaś z dziewczynkami, (Ava-14 lat, Arden-9 lat) w wieku szkolnym, więc powiedz mi, czy amerykańska szkoła podobna jest do tej z „High School Musical”?

NJ: Różnimy się przede wszystkim kultem sportu. Tam naprawdę są na boiskach trybuny wysuwane ze ścian. Sale sportowe, boiska jak z okładek, żywcem wyjęte z seriali i filmów dla nastolatek. Przeróżne ciekawe zajęcia pozalekcyjne. Kult sportu w szczególności koszykówki, futbolu amerykańskiego, squasha, baseball. Jakikolwiek mecz, którejś z tych dyscyplin to święto nawet na poziomie „high school”. Malowanie twarzy, te emocje, rywalizacja. Istne szaleństwo.

JL: A jak wygląda edukacja, jakieś różnice?

NJ: To co mnie zdziwiło, to fakt, że moja 9-latka ledwo potrafi pisać. Tak jak u nas pamiętasz, musiałyśmy znać tabliczkę mnożenia, dużo zadań domowych z różnymi szlaczkami w linijkach. Tam do pisania, ładnego, wyraźnego nie przywiązuje się tak dużej wagi. Może pisać nawet drukowanymi. I nikogo to nie dziwi, że Arden ma problemy z pisaniem.

JL: Wyjazd do USA był twoim wielkim marzeniem, czy się zawiodłaś?

NJ: Nie, skąd. Nie zwiedziłam Stanów Zjednoczonych, tak jak miałam w planach, ale to nic straconego. To nadal moje wielkie marzenie, bo na pewno do końca tego kraju w nie poznałam i g nie odkryłam. A sami Amerykanie są bardzo pozytywnymi, spontanicznymi ludźmi. I to też czyni ten kraj bardziej atrakcyjnym. Dla nich dojeżdżanie do pracy i szkoły po 40 minut nie jest problemem, bo wszędzie i tak mają daleko. Moja host mama (mama dzieci, którymi się Natalka opiekowała przyp. red.) zdecydowała w któryś weekend, że pojedziemy 3 godziny w jedną stronę na dwugodzinny „hike” (wycieczka piesza przyp. red.). Z trójką dzieci. U nas jest to wyprawa i wydarzenie z góry zaplanowane. Dla nich normalne, a to też dlatego, że podróżuje się tam również z całą pewnością łatwiej i szybciej.

JL: My jak myślimy o Stanach, to od razu mamy w głowie kariera, pieniądze, Wall Street…

NJ: To naprawdę dobrze zorganizowane społeczeństwo, ale jak w każdym państwie są sektory, które bym zmieniła. Powinny być dostosowane bardziej do zmieniającego się społeczeństwa jak np. sytuacja, jeśli spóźnisz się o miesiąc z czynszem to lądujesz na bruku. Bardzo ciężko jest ci później udowodnić, że będziesz na czas płacił wszystkie rachunki. A to była jednorazowa sytuacja. Trafiłeś do szpitala, ktoś zadzwonił po karetkę, karetka przyjechała i już 500$ w plecy. Leczenie jest strasznie kosztowne. Masz słabe ubezpieczenie, bo nie było cię stać na inne. Musisz spłacić sam pobyt w szpitalu, badania. Jak zapłacisz od razu, nie masz pieniędzy na dom i jedzenie.

JL: Właśnie. Jedzenie. Opowiedz proszę trochę o tamtejszej kuchni.

NJ: Jedzenie jest strasznie drogie. Często batonik jest tańszy niż woda. Ale jeśli mówimy o cenach, to ubrania, buty, kosmetyki są zdecydowanie tańsze niż w Polsce. Różnice w sklepach firmowych myślę, że sięgają tak do 100 zł. Na pewno mają prawdziwe, wielkie przeceny np. na Black Friday, Cyber Monday dochodzące nawet do -80 proc. Na takie top marki jak Apple, Levi’s, Tommy Hilfifiger itp. Przeceny typu: kup jedną parę spodni, a drugą za pół ceny są na porządku dziennym.

JL: Wszyscy wiemy jak wygląda Black Friday w Polsce, podwyższanie ceny i jej późniejsze obniżanie. Więc na pewno się obkupiłaś (śmiech). Jeszcze wracając do jedzenia, powiedz mi czy Amerykanie potrafią gotować?

NJ: Amerykanie nie potrafią gotować. Wszystko jest mrożone. Albo ich definicja gotowania jest różna od naszej. Moja host mama, powiedziała, że przyrządzi mi na obiad jej szybkie, popisowe danie. Wzięła największego ziemniaka, jakiego znalazła, umyła z każdej strony, podziubała widelcem i włożyła do mikrofalówki. Później na to „sour cream”, czyli taka śmietana i suszone mięso. Trzymała je w lodówce, chociaż było suszone. No, zaskoczyło mnie to bardzo. (śmiech) Więc postanowiłam zrobić im pierogi. Moje host dziecko pokochało pierogi. Wszyscy byli w szoku i przy każdej okazji chcieli, bym później lepiła pierogi. Nawet jak zaniosłam je na spotkanie z innymi au pair z całego świata. Z Azji, Afryki. Każdy był zachwycony pierogami. „Pierogi? I heard about it, I heard about it!”. Każdy wiedział co to są pierogi, a jak nie wiedział, to przynajmniej raz słyszał tą nazwę.

JL: Nie spodziewałam się, że nasze polskie pierogi są tak znane za granicą. Teraz wszystkie informacje są łatwo dostępne i szybko się rozprzestrzeniają… a jeśli mowa o rozprzestrzenianiu. Twoje poukładane życie w Ameryce przerwał koronawirus.

NJ: Pierwszy przypadek COVID-19 w USA był w styczniu i to u mnie w Seattle. Tam jest duża społeczność ludzi z Azji. Po świętach wzięli wolne, polecieli do rodzin i później wrócili. Ja mieszkałam na osiedlu China Creek obok było China Falls łączyło się to z tym, że było tam mnóstwo osób z Chin, więc, nie jestem w szoku, że coś takiego miało miejsce akurat w Seattle. Pojawienie się koronawirusa w USA oczywiście również było kwestią czasu w dobie takiej mobilności.

JL: Na pewno. A powiedz mi, jaka była narracja i reakcja władz w USA?

NJ: Jeśli chodzi właśnie o reagowanie, to mam wrażenie, że do tej pory jakoś porządnie nie zareagowały (wywiad przeprowadzony w maju przyp. red.). Trump nie mógłby zamknąć i tak wyciszyć całego państwa tak jak to wyglądało w Polsce. W pewnym momencie mieliśmy ograniczony dostęp do parków, skwerków i jakby zastosowaliśmy się do tych wytycznych. Natomiast, gdy Gubernator Stanu California ograniczył dostęp do plaż rozpoczęły się kilkutysięczne strajki. I tu wchodzi ta wolność, z którą są Stany kojarzone. Oni są wolni. I nikt nie może im zabronić wstępu na plaże, bo mają do niej prawo. Tak jak się wypowiadali Amerykanie „jak ktoś się boi koronawirusa, to powinien siedzieć w domu”. I wielu z nich tak uważa. Oni nie dadzą się zamknąć. Sklepy mogły się pozamykać, jeśli właściciel uznał to za stosowne i stać go na to. To co było też inne, to te dozowniki, które zaczęły się pojawiać się w Polsce przy wejściach do galerii, u nich były od dawna. Restauracje obsługiwały tylko zamówienia na wynos.

 JL: A jak zareagowało społeczeństwo amerykańskie na wiadomość o pandemii?

NJ: Na pewno bardzo się podzielili. Tak jak wspomniałam, jedni uważali: będę mył ręce i po problemie. I mam wrażenie, że w większości to było podejście młodych ludzi, studentów, którzy potraktowali to jako „spring break” – jedziemy na Florydę, do Kalifornii. Natomiast, gdy zaczęła wzrastać liczba zgonów Amerykanie się bardzo przestraszyli. Oczywiście, była ta grupa, która miała wszystko w nosie, im sklepów nie zamkną, oni są wolnymi ludźmi, Ale duża część zrobiła zakupy, zapasy i kolejki też były ogromne. Mam koleżankę, której rodzina ma 3 domy i wyjechali w połowie marca do jednego z nich położonego w lesie i nadal tam są. Zakupy przechodzą tygodniową kwarantannę w garażu, a później jeszcze raz czyszczą je płynem do dezynfekcji.

JL: I patrząc na to co się dzieje, zdecydowałaś się skrócić ten wyjazd prawie o pół roku i wrócić do domu. Długo się zastanawiałaś? To była trudna decyzja?

NJ: Wiesz, zaczęłam myśleć, co się dzieje w Polsce? Co z moją rodziną? A co jeśli tam się coś wydarzy, a ja nie jestem na miejscu, nie mogę pomóc, a mam młodszego brata. A co jeśli utknę w Seattle, bo zamkną granice stanu Waszyngton? Będę miała lot z Chicago, ale jak dostanę się do Chicago? A pierwotnie miałam lecieć z Nowego Jorku, ale tam odwołano wszystkie zaplanowane wcześniej loty. Więc czy będą jeszcze loty? A jeśli ja zachoruję, jak ja potem zapłacę te horrendalne rachunki? Wróciłam i czuje się bezpieczniej. Mam kontakt ze znajomymi, którzy zostali na miejscu i teraz już wrócić nie mogą. Więc wiem, że była to właściwa decyzja.

JL: Wróciłaś w marcu dzięki akcji zorganizowanej przez polski rząd #LOTdoDomu. Powiedz na jakich warunkach, jak to wyglądało?

NJ: Bilety nie były tanie, ale i tak w niższych cenach niż normalnie. Państwo pokryło 80 proc. ceny, ja zapłaciłam około 2 000 zł. Przy wejściu do samolotu na wyrywki sprawdzali temperaturę, przez cały lot stewardessy i pasażerowie musieli mieć na sobie maseczkę, przyłbice i rękawiczki.

JL: Dużo było pasażerów?

NJ: Cały samolot był pełny, ponad 300 osób na pokładzie. Przez cały lot dostaliśmy jedną dużą butelkę wody i dwie małe kanapeczki w folii. A wcześniej były jakieś dwa dania obiadowe, soki, napoje, batoniki, przekąski, wino więc… lot się różnił. Jak wylądowaliśmy spędziliśmy 3 godziny na pokładzie czekając, aż inny lot zostanie odprawiony. W międzyczasie weszło wojsko i zbierało ankiety, z miejscem pobytu podczas kwarantanny, numery kontaktowe, możliwy transport do wskazanego adresu. Kontrola w Polsce była bardziej dokładna niż w Ameryce. Tuż po wylądowaniu dostałam SMS, że muszę się zarejestrować w aplikacji „Kwarantanna”, która była trochę irytująca. Dostawałam powiadomienia o różnych porach dnia i nocy: „Masz 20 minut na zrobienie sobie zdjęcia”. Musiałam zrobić sobie takie prawie, że paszportowe zdjęcie. W dobrym oświetleniu, by było widać oczy, czoło. Na tle ściany. Często się zacinała. Zrobiłam zdjęcie, ale nie mogłam go wysłać. Później nie chciało się to zdjęcie robić.

JL: A jak wyglądały kontrole policji?

NJ: Regularne pory, mniej więcej o tych samych godzinach. Raz dziennie. Rano. Nie było tak, że przyjechali dwa razy ok. 10 rano, a później 18 wieczorem.

JL: Czyli kwarantanna była wyciszeniem, odpoczynkiem…

NJ: odsypianiem ciężkiego, męczącego lotu. Jak zagrożenie pandemią kiedyś minie to może znów któregoś dnia polecę do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, aby  je zwiedzić wzdłuż i wszerz.

JL: Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia tych planów

Z Natalią Jabłonowską rozmawiała Julia Latecka, studentka dziennikarstwa na UKSW

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać komentarz!
Please enter your name here